Eksperci od seksu: kabaret, który nazywają edukacją
W internecie mamy nową rasę doradców. Samozwańczy specjaliści od seksu i związków, którzy zbudowali wokół siebie wizerunek ekspertów, a w rzeczywistości robią z siebie kabaret. I nie byłoby w tym jeszcze nic aż tak dramatycznego, gdyby nie fakt, że wielu ludzi naprawdę wierzy, że to, co oglądają, to forma edukacji.
Weźmy taki przykład. Partnerka skarży się na ból gardła. On — doradca życia intymnego — smaruje swojego Halibuta syropem na kaszel. Bo przecież to ma być zabawne. No nie. To jest już wyjątkowo niesmaczne, wręcz obrzydliwe. Wykorzystywanie konotacji seksualnych pod przykrywką „żartów o zdrowiu” balansuje na granicy dobrego smaku — a właściwie ją po prostu przekracza.
Takie treści są:
- prymitywne — bo opierają się na skojarzeniach rodem z najtańszych dowcipów spod budki z piwem,
- seksualizujące — bo bazują na niskich instynktach, które świetnie się klikają na TikToku, Reelsach i Shortsach,
- nieodpowiedzialne — bo udają niewinną zabawę, a są zwyczajnie sprośne.
Problem w takich materiałach nie kończy się jednak na samej sprośności. Tu wchodzi w grę coś znacznie groźniejszego: kontekst autorytetu. Oni nie robią tego jako kabareciarze. Oni występują jako doradcy, eksperci, ludzie od „budowania zdrowych relacji”. A potem serwują porady, które:
- infantylizują temat intymności,
- spłycają relacje do żartów z ciała i genitaliów,
- pokazują skrajnie prymitywne schematy działania wobec kobiety („ona chora — ja się posmaruję i będzie dobrze”),
- mieszają zdrowie z seksualnymi podtekstami w sposób całkowicie nieprofesjonalny.
Dla kogoś, kto naprawdę szuka pomocy, wskazówek czy refleksji, to może być wręcz szkodliwe. Bo kiedy edukacja zamienia się w prymitywny show, widz zostaje z poczuciem zażenowania — albo, co gorsza, z błędnym obrazem tego, czym powinna być bliskość.
Dlatego nie śmieszy. Bo to nie jest zabawne. To jest:
- nieprofesjonalne,
- kompromitujące,
- dla części widowni wręcz żenująco odstraszające.
Najgorsze? Takich treści jest coraz więcej. Bo to się po prostu opłaca. Seksualizacja plus pseudo-porady robią wyświetlenia. W inny sposób nie przyciągnęliby klientów. A skoro mają przyciągnąć — muszą szokować, mieszać seks z infantylizmem i wbijać się w najniższe mechanizmy ciekawości.
I tu dochodzimy do kolejnej rzeczy: czym właściwie są darmowe próbki pracy takiego "eksperta"? Bo darmowe próbki w normalnej pracy mają pokazać jakość, kompetencję, podejście. Mają budzić zaufanie. A tutaj? Tutaj dostajemy toksyczne porady, które nie służą niczemu oprócz nabijania zasięgów. Te „próbki” nie pokazują jakości pracy — pokazują dokładnie, dlaczego takiego "specjalisty" należałoby omijać szerokim łukiem.
Darmowe porady w internecie powinny szerzyć dobro, wiedzę i realną pomoc. A nie toksyczność i żałosne pseudo-żarty o Halibucie. Bo to już nie jest edukacja. To jest show dla naiwnych.