C-level kontra poziom podłogi
Są tacy ludzie, z którymi wymiana wiadomości przypomina spacer po polu minowym. Zaczynasz od niewinnego „czy mogłabyś udostępnić mój link?”, a kończysz na monologu o ich stawkach, ich dumie i ich zasięgach. Bo przecież „za darmo to się nie uśmiecham”.
Tymczasem w pracy współpracuję z ludźmi na poziomie C-level. CEO, CMO, CFO – nazwij literę, a znajdziesz człowieka, który umie rozmawiać. I nie chodzi o tytuły. Chodzi o ton. Uprzejmość. Gotowość do dialogu. Ci ludzie nie muszą udowadniać, że są ważni. Właśnie dlatego są.
I wiesz co? Sama dostałam kudosa od dyrektora. Tak po prostu. Z własnej inicjatywy. Nie prosiłam. Nie przypominałam się. Po prostu zrobiłam dobrą robotę – a on to zauważył, docenił i napisał. Kilka słów, zero patosu. Więcej klasy niż w całej tej napuszonej narracji o „znam swoją wartość”.
A potem wracasz do internetu, do znajomej z czasów „hej, możemy kiedyś coś razem”, która właśnie informuje cię, że twoja prośba o udostępnienie wpisu to próba wyłudzenia usługi. Że zna swoją wartość. Że pracuje z dyrektorami. I że za darmo to ona nie będzie klikać, bo kliknięcia mają wagę.
Właśnie. Wagowo – to poziom podłogi.
C-level to klasa, nie arogancja. To człowiek, który mimo grafiku wypełnionego zarządczymi skrótami, potrafi odpisać: „Świetna praca, trzymam kciuki”. Albo po prostu – udostępnić. Bez faktury, bez wyrzutów, bez ironii.
Bo wielkość nie mierzy się tym, jak głośno mówisz o swoim sukcesie. Mierzy się tym, jak się zachowujesz, kiedy ktoś inny dopiero zaczyna.
I najważniejsze: nikt tu nie atakował. Po prostu nie każdy ma ochotę klaskać w rytm cudzych faktur, kiedy za kulisami leci dramat bez scenariusza.