Związek czy spokój? Po co mi cyrk dla kilku chwil bliskości?
Czasem nachodzi mnie ta myśl: czy ja naprawdę chcę być z mężczyzną? Tak na serio. Na życie. Na codzienność. Na to wszystko, co nie kończy się po kolacji. I prawda jest taka, że w środku czuję silny bunt. Głośny, stanowczy. Coś we mnie krzyczy: nie rób tego.
Bo po co trzymać krowę dla szklanki mleka, skoro można kupić karton w sklepie? Bez siana, bez muczenia, bez ciągłych negocjacji o przestrzeń i sposób bycia. Prawda jest taka, że dotychczasowe doświadczenia z mężczyznami nie zachęcają do inwestycji w nowy model.
Przeważnie trafiam na takich, którzy zupełnie do mnie nie pasują. Jakbyśmy byli z innych światów, innych czasoprzestrzeni, innych bajek – i żadna nie była moją. A potem, kiedy już spotykam kogoś, z kim chciałabym się spotykać poważnie, okazuje się, że to ja nie mam „tych genów”. Nie mam tej atrakcyjności, która wywołuje aha, to z nią warto. Mężczyźni i tak w pierwszej kolejności patrzą na urodę.
To zresztą nie jest moja teoria – to rzeczywistość, która rzuca się w oczy z każdym kolejnym „matchem”, spojrzeniem, komentarzem. Musi się podobać. Potem słyszę ten słynny, manipulacyjny tekst:
„Uroda przyciąga, charakter zatrzymuje.”
Brzmi jak hasło reklamowe desperata, który dostał kosza od pięknej kobiety i próbuje teraz opakować własne rozczarowanie w filozofię. Najczęściej wypowiadają to mężczyźni, którzy nie potrafili sprostać – ani emocjonalnie, ani intelektualnie.
I jest jeszcze kwestia pieniędzy. Jeśli ktoś wychowywał się w rodzinie, gdzie od zawsze było wszystko – od dostępu do edukacji po stabilne warunki – to jest inny człowiek. To się czuje. To ma znaczenie. Taka osoba nie tylko miała „zabawki”, ale i czas, by nauczyć się jak być pewnym siebie, jak sięgać po swoje. Pod warunkiem oczywiście, że nie urodziła się psychopatą, a rodzice faktycznie wykonali pracę wychowawczą, a nie tylko płacili za korepetycje.
Poznałam kiedyś kobietę, która była, delikatnie mówiąc, nieatrakcyjna fizycznie. I miała trudny, nawet parszywy charakter. Ale była z bogatej rodziny. I to było widać. Zadbana, zorganizowana, świetnie wykształcona, ukierunkowana na pieniądze i zarabianie. Ciało może nieidealne, ale zgrabna. Mimo że energetycznie trudna do zniesienia, miała partnera.
I to nie byle jakiego. Facet był w niej zafascynowany. Zachwycony. Ale nie dlatego, że miała w sobie coś ciepłego, empatycznego, złożonego. On ją wielbił… za to, co miała. Za pieniądze. Za wizerunek. Za wpływy. Mówił, że jest „niesamowita”, ale gdy go słuchałam, nie potrafił powiedzieć, co dokładnie sprawia, że taka jest. Nie opisywał jej. Opisywał efekt, jaki na nim robi.
A ona? Lubiła rządzić. Kierować. Szturać ludzi paluszkiem. Powtarzała, że „czasami ludzi trzeba popchnąć we właściwym kierunku”. Dla niej związek był narzędziem. I znów – wyglądało to jak relacja. Ale kiedy przyglądałam się z bliska, to była emocjonalna symulacja. Grali w relacyjne gierki, w których on udawał, że jest wymarzonym mężczyzną, a ona – kobietą sukcesu, dla której warto się starać.
Ale ja nie widziałam w nim wartościowego człowieka. Widziałam gracza. Faceta, który odgrywa rolę, by wzbudzić jej podziw. Pokazywał, że „ma to, czego ona szuka”, ale wszystko było iluzją. A ona? Ona też grała. Perfekcyjna na zewnątrz, niespokojna w środku.
Pewnego razu ktoś powiedział mi, że widział ich kłótnię. On znowu coś odstawił. A ona była na niego wściekła. Tak bardzo, że przypalała go papierosem. Co ciekawe – nigdy nie widziałam, żeby paliła. I podobno on wtedy się uśmiechał. Kpiarsko. Z satysfakcją. Bo jej zależało. Bo ona miała coś do stracenia. A on? On kontrolował sytuację. Śmiał się z tego, że jej perfekcyjny wizerunek właśnie się wali.
W moich oczach nigdy nie była idealna. Dlatego trzymałam ich na dystans. Ale wtedy coś we mnie zadrżało. Czy to, co obserwuję, można przypisać do profilu socjopaty? Może. Albo kogoś z niedosocjalizowanym ego. Albo po prostu dwóch ludzi, którzy nigdy nie nauczyli się zdrowej bliskości i teraz odgrywają swoje role tak długo, aż któraś się rozpadnie.
Gdy na nich patrzyłam, coraz bardziej czułam, że nie chcę tego. Nie chcę związku. Nie chcę takiej gry. Takiego napięcia. Tej nieustannej walki o uwagę, pozycję, kontrolę. Po co mi ten cały cyrk?
Ale potem przychodzi wieczór. I kończy się dzień. I wtedy, gdy wszystko zwalnia, pojawia się cichy głos:
A co, jeśli jednak istnieje ktoś, kto byłby naprawdę dopasowany?
Kto nie gra. Kto nie odgrywa „wartościowego” mężczyzny, tylko po prostu nim jest. Kto nie musi robić pokazówek. Z kim mogłabym tworzyć harmonię, spokojnie, czule, bez ceregieli.
W takich momentach czuję, że tak, chciałabym dzielić z kimś intymność. Nie chodzi o bajkę, ale o bezpieczeństwo. O kogoś, z kim można się kochać namiętnie i śmiać bez filtra. I wtedy mój radar zaczyna omiatać przestrzeń. Wracam do zaniedbanego profilu randkowego. Tak, mam takowy.
Optymalizuję go. Dosłownie. Jakbym projektowała własny lejek konwersji do relacji. Szukam słów, które przyciągną odpowiednich. Porządkuję zdjęcia. Przemycam poczucie humoru. Bo może jednak… może nie wszystko jeszcze we mnie wygasło.
Ale o tym – później.