Sąsiedzkie piekło i polityczna poprawność: kiedy agresja uchodzi płazem
Nie jestem osobą konfliktową. Ale wiem, kiedy ktoś przekracza granice.
W nocy ktoś zdewastował moje okno. Brud, smugi, coś w rodzaju rzygowin. Zmroziło mnie. Mam zdjęcia. Mam dowody. Sprawczyni? Córka sąsiadki. Dorosła kobieta, zatrudniona w piekarni. Ale matka z rozbrajającym spokojem: „to tylko dziecko”.
Naprawdę? Bo jeśli „dziecko” ma dwadzieścia parę lat i chodzi do pracy, to może też wziąć odpowiedzialność. Ale nie – przecież to tylko sąsiedzkie nieporozumienia. Tak stwierdziła policja. Rekomendacja? Dzwońcie do dzielnicowego. A najlepiej: dogadajcie się. Poklepcie się po plecach. Może jeszcze przeproś, że twoje okno stanęło jej na drodze.
Rodzina? Armenia. I nie, to nie ma nic wspólnego z narodowością – dopóki ktoś nie używa jej jako tarczy. Bo kiedy zgłaszasz groźby, wyzwiska, agresję – słyszysz, że „może masz problem z obcokrajowcami”.
Nie mam. Mam problem z chamstwem. I z bezkarnością.
Matka tej dziewczyny groziła mi, że odbierze mi psa. Tak po prostu. A potem razem z córką sugerowały, że „obezwładnią mnie językowo” – dosłownie. „Obetnę ci język” – usłyszałam. No dobrze, ale przecież nic się nie stało. To tylko takie żarty, prawda?
Ich pies? Luzem. Agresywny. Wielokrotnie prosiłam o smycz. Bez skutku. Skończyło się konfrontacją pod śmietnikiem. Mój szczeniak, który zdążył podrosnąć i w tej sytuacji miał ponad dwa lata, ich pies – który, jak się później okazało, był po zabiegu – i ja, próbująca ratować sytuację. Kopnęłam ich psa. Tak, kopnęłam. Bo chroniłam swojego. Bo ich pies nie powinien biegać sam, szczególnie po operacji.
A co robił właściciel? Scrollował telefon. Gdy pies uciekł do domu, podszedł do mnie, zwyzywał i opluł. Dosłownie. Sąsiedzi w oknach rechotali, jakby to był kabaret. Zastanawiam się, ile jeszcze osób musiałoby opluć mnie na klatce schodowej, żeby ktoś uznał, że to nie są już „kłótnie sąsiedzkie”, tylko realne zagrożenie.
Straż miejska? Radzi, żebym się wyprowadziła. Policja? Kieruje do dzielnicowego. Dzielnicowy? Milczy. A ja mam płacić podatki, być uprzejma, nie reagować, nie odpowiadać, nie oddychać za głośno – żeby nie urazić nikogo, kto „nie zna jeszcze tutejszych zwyczajów”.
Wiecie co? Mam dosyć. Bo nie chodzi o narodowość. Chodzi o bezkarność. O przekonanie, że wszystko wolno. Że można opluć, zwyzywać, zniszczyć komuś dom, zagrozić jego psu i… nic.
Nie jestem z tych, co milczą. Nie będę.
I nie zamierzam przepraszać za to, że oczekuję normalności.
📝 Uwaga autorki:
Nagranie, o którym mowa w tekście, zostało zarejestrowane w celach dowodowych i nie przedstawia wizerunku w rozumieniu prawa autorskiego – nie pokazuje twarzy, nazwiska ani żadnych danych umożliwiających jednoznaczną identyfikację. Zostało udostępnione wyłącznie w kontekście ochrony własnego bezpieczeństwa i dokumentowania powtarzających się naruszeń. Nie służy ośmieszaniu ani nękaniu kogokolwiek.