Niezależna? A kto ci dał pozwolenie?
Trenerzy życia wyśmiewają kobiecą niezależność. Bo skoro umieją ugotować makaron, to jesteśmy już sobie równe?
Nie możesz nazywać się niezależną kobietą – mówi coach z TikToka w t-shircie „Alpha Male Energy” i fryzurze z końcówki podstawówki. Bo on też potrafi ugotować, ogarnąć mieszkanie i sam się utrzymać. Więc skoro oboje to potraficie, to jesteście sobie równi, a ty nie jesteś żadną niezależną kobietą. Co za logika.
Niezależność kobiety, w rozumieniu społecznym i historycznym, nie polega na tym, że zrobi sobie obiad i posprząta podłogę. Tylko na tym, że nie musi się nikomu kłaniać, żeby mieć prawo do pieniędzy, własności, edukacji, mieszkania, decyzji o dziecku albo rozwodzie. Że nie musi udawać, że jej nie boli. Że nie potrzebuje opiekuna prawnego zwanego „mężem”, by móc żyć. Że może powiedzieć "nie" – i to "nie" znaczy tyle samo co "nie" wypowiedziane przez mężczyznę. To jest niezależność.
Ale dla samozwańczych trenerów relacji wystarczy, że kobieta umie pójść do pracy i umyć łazienkę – i już, sprawa załatwiona. I jeszcze śmieją się z tych, które używają słowa „niezależna”. Bo przecież on też umie zrobić sobie śniadanie. A że jego matka nie mogła mieć konta bankowego bez zgody ojca – to już przecież historia. Z przeszłości się nie żyje, prawda? Tylko że z tej przeszłości właśnie kobiety musiały się wyrwać, centymetr po centymetrze. I to nie z powodu braku umiejętności kulinarnych.
Najzabawniejsze jest to, że kiedy kobieta mówi o niezależności, chodzi jej o wolność wyboru. A kiedy mężczyzna to słyszy, myśli, że chodzi o wyższość. Bo nie potrafi sobie wyobrazić równości bez hierarchii. Jeśli ona jest niezależna – to znaczy, że on jest zbędny. I to go uwiera. Nie dlatego, że ona coś zabrała, tylko że przestała potrzebować pozwolenia.
Może czas najwyższy powiedzieć to głośno: jeśli jedyne, co masz do zaoferowania, to to, że potrafisz sobie zrobić kanapkę – to sorry, ale naprawdę jesteśmy już na innym etapie.