Nie jestem feministką, ale gorliwie im kibicuję. Poznaj je, zanim przypniesz im łatkę.
Nie dlatego, że nie zgadzam się z ideą równości. Przeciwnie – jestem jej beneficjentką. Mam wykształcenie, głos, wybór. Decyduję o tym, z kim chcę być, gdzie chcę mieszkać, jak chcę zarabiać. Nikt nie planuje za mnie życia i nikt nie każe mi być kimś, kim nie jestem.
Ale nie stoję na barykadach. Nie organizuję protestów, nie przemawiam do tłumu, nie udzielam się publicznie. Nie działam w żadnej strukturze. I – co ważne – nie zgadzam się na to, by ktoś mówił w moim imieniu tylko dlatego, że też jest kobietą i ma dostęp do social mediów. Kiedy słyszę zdania w stylu „my, kobiety, mamy dość bycia miłymi” albo „my, kobiety, już nie będziemy przepraszać” – naprawdę mam ochotę podnieść rękę i powiedzieć: przepraszam, ale ja się z tym nie utożsamiam. Ja lubię być miła. I przepraszam wtedy, kiedy czuję, że powinnam.
Kultura osobista to nie relikt patriarchatu. To nie słabość. To nie dowód na brak asertywności. To element podstawowej ludzkiej przyzwoitości. Mówię „dzień dobry”, „proszę”, „dziękuję” – i nie dlatego, że ktoś mnie tego nauczył w ramach tresury. Robię to z wyboru. Z szacunku. I oczekuję tego samego w zamian.
To, że jestem uprzejma, nie znaczy, że pozwolę się zignorować. Jeśli ktoś mnie obrazi, nie będę się uśmiechać przez zaciśnięte zęby. Nie jestem fanką wyrozumiałości dla chamstwa. Wierzę, że szacunek działa w dwie strony, a granice – nawet te łagodnie stawiane – są po coś.
Nie jestem feministką – ale mam ogromny szacunek dla kobiet, które nią są. I jeszcze większą wdzięczność dla tych, które nią były.
Bo to one wywalczyły dla mnie wolność, z której dziś korzystam. To dzięki nim mogę być panną i nikt nie traktuje mnie jak wadliwy produkt. To dzięki nim nie muszę mieć męża, żeby mieć głos. To dzięki nim mogę pracować, zarabiać, pisać ten tekst, publikować go i nazywać się osobą dorosłą – a nie „czyjąś córką” lub „czyjąś żoną”.
Nie chcę być panią domu. Nie interesuje mnie ta droga. Ale szanuję kobiety, które ją wybrały. Bo właśnie o to chodziło w walce feministek – żeby każda z nas mogła wybrać.
Jeśli kobieta marzy o byciu pełnoetatową mamą – wspaniale.
Jeśli chce robić karierę – świetnie.
Jeśli chce pracować na pół etatu, żeby mieć czas dla rodziny, ogrodu, psa i siebie – brawo.
Wszystko jest w porządku, dopóki to jej wybór.
Dopóki nie robi tego z przymusu, wstydu, strachu czy dla świętego spokoju.
Dlatego kiedy słyszę krytykę kobiet, które „siedzą w domu”, albo kobiet, które „są zbyt ambitne” – robi mi się słabo. Bo nie o to walczyły feministki, żeby jedna kobieta tłamsiła drugą, tylko dlatego, że wybrała inną drogę.
To nie feminizm. To nowa forma presji.
Warto też przypomnieć, że feminizm nie zaczął się na Instagramie ani w ostatnim sezonie podcastów. Jego korzenie sięgają XVIII wieku. W 1792 roku Mary Wollstonecraft opublikowała „Wołanie o prawa kobiety” – manifest, w którym domagała się równego traktowania, dostępu do edukacji i szacunku. W XIX wieku Elizabeth Cady Stanton i Susan B. Anthony walczyły w Stanach Zjednoczonych o prawa wyborcze kobiet. A w Polsce Paulina Kuczalska-Reinschmit – pionierka feminizmu i redaktorka pisma „Ster” – mówiła jasno: „kobieta to nie tylko żona i matka, to obywatelka”.
Dzięki nim mam dziś możliwość mówienia tego, co myślę.
Dlatego – nawet jeśli sama siebie nie nazywam feministką – gorliwie im kibicuję.
Tym kobietom, które walczą o prawa w Sejmie, piszą projekty ustaw, edukują, protestują. Ale też tym, które budują przyszłość przez codzienność. Tym, które uczą dzieci, opiekują się starszymi, dbają o relacje i wzmacniają kobiety wokół siebie. Tym, które są niezależne i tym, które zależą – ale nie są zależne.
Nie muszę się z wszystkimi zgadzać. Nie muszę chodzić na protesty.
Ale nie pozwolę, żeby ktoś mówił za mnie.
I nie zgodzę się na to, by jedna wersja kobiecości była uznawana za słuszną.
Nie jestem feministką.
Ale dzięki nim mogę być, kim chcę.
I to – to jest najważniejsze.