Nie jestem do niczego potrzebna. I właśnie dlatego jestem wolna.

Zawsze bawiło mnie to pytanie: „A po co ci facet, skoro jesteś taka niezależna?” Zadawane pół-żartem, pół-pogardliwie, jakby kobieca autonomia była jedynie przejściowym stanem. Jakby samotność kobiety oznaczała porażkę, a brak potrzeby – defekt.

Tymczasem prawda jest znacznie prostsza. Nie potrzebuję mężczyzny do życia. Dokładnie tak samo, jak mężczyzna nie potrzebuje kobiety. Nie potrzebuję go, żeby zapłacić rachunki, złożyć meble, podjąć decyzję, czy przeżyć dzień. Nie potrzebuję nikogo do zatwierdzania mojej wartości ani do dopełnienia mojej tożsamości.

Mężczyzna może być dla mnie towarzyszem. Może być namiętnością. Może być partnerem w rozmowie, w bliskości, w codzienności. Ale nie jest osią mojego życia. Nie jestem kobietą „do czegoś”. Jestem sobą – niezależnie od tego, kto siedzi obok mnie przy stole.

Zdarza się, że mężczyzna nie nadaje się nawet do rozmowy. Nie dlatego, że jest gorszy, tylko dlatego, że nie wnosi nic, czego bym pragnęła. Zdarza się, że nie nadaje się do relacji – bo nie rozumie, że kobieta to nie przestrzeń do zagospodarowania, tylko pełna jednostka, która sama wybiera, z kim chce iść dalej. Nie dlatego, że musi. Tylko dlatego, że może.

I co ciekawe – gdy mężczyzna mówi, że kobieta jest mu potrzebna do seksu, towarzystwa, może dziecka – to nikt nie podnosi brwi. Ma prawo mieć wymagania. Ma swoje potrzeby. Ale gdy kobieta powie, że chce bliskości, ale nie chce rodzić dzieci – staje się problemem. Trudną. Zbyt samodzielną. Zbyt wolną. Albo – jak lubią komentować niektórzy – zbędną.

Nie jestem zbędna. Ale też nie chcę być potrzebna. Nie w tym sensie, w jakim się tego oczekuje od kobiet – że mają pełnić funkcję: pocieszycielki, opiekunki, matki, cienia. Nie chcę być obecna z obowiązku. Chcę być obecna z wyboru. Tam, gdzie spotykają się dwie całe osoby, a nie dwie połówki desperacko szukające dopełnienia.

Napisałam kiedyś w innym felietonie, że mężczyźni są źródłem zła. Wiem, że to zdanie brzmi ostro. Ale kiedy przyjrzymy się historii – polowania na czarownice, wojny, przemoc domowa, kontrola nad ciałem kobiet – trudno nie zauważyć, kto za tym stał. Ta potrzeba dominacji, władzy, zawłaszczania – nie zniknęła. Zmieniła formę. Przeniosła się do ustaw, sądów, mediów. Wciąż działa – cicho, systemowo, codziennie.

A mimo to – wiem, że mężczyźni są potrzebni. Tak po prostu urządzone jest życie. Nie dlatego, że kobieta bez mężczyzny jest niczym. Ale dlatego, że jesteśmy stworzeni do relacji. Nie do posiadania się nawzajem, ale do spotykania się. Tylko że dojrzałość do takiego spotkania wciąż jest rzadkością.

I to wcale nie kobiety mają z tym największy problem. To mężczyźni najczęściej nie ogarniają tej zmiany. Tego, że kobieta może być sobą – i nie czekać na zatwierdzenie. Tego, że może być wolna – i nie potrzebować pozwolenia.

Choć zdarzają się wyjątki. Prawdziwi mężczyźni – tacy, którzy rozumieją, że kobieta nie jest podległa. Kiedyś usłyszałam wypowiedź jednego z nich. Powiedział, że jest wdzięczny swojej żonie, że zdecydowała się urodzić jego dziecko. Nie że „mu dała dziecko”. Nie że „spełniła obowiązek”. Tylko że podjęła decyzję. I on to uznał. Dla mnie to była definicja szacunku. Prawdziwe uznanie kobiecej niezależności. To on powinien uczyć innych – nie tylko mężczyzn – na czym polega życie.

Bo życie to nie potrzeba. To nie konieczność. To nie układ. To obecność. A wolność to nie brak relacji. To zdolność, by nie musieć – i nadal móc wybrać.


Cytat: „Nie jestem do niczego potrzebna. I właśnie dlatego jestem wolna.” – czarny tekst na jasnobeżowym tle, z wyraźnym kontrastem i logo o-czym.pl