O ewolucji ogona, który merda nami
Był kiedyś czas, gdy pies trzymał się człowieka, bo ten człowiek miał ogień, a pies – nos. Prosty układ: pilnujesz ogniska, a on warczy na nocne zagrożenia. Żadnych obroży z imieniem, żadnych ubranek z Pepco, żadnych drapaków dla kota, który przy okazji też się przyplątał. Pies był funkcją. Alarmem, strażnikiem, czasem termoforem, jeśli noc była naprawdę chłodna. Emocje? Przypadek. Więź? Skutek uboczny współpracy.
Z biegiem wieków psy coraz bardziej zbliżały się do ludzi, fizycznie i społecznie. W średniowieczu broniły dobytku, potem awansowały na salony – dosłownie i w przenośni. Wiktoriańska arystokracja zaczęła hodować je jak porcelanę – im bardziej niepraktyczne, tym lepiej. I chociaż dziś pies to pełnoprawny członek rodziny (czasem ważniejszy niż dziecko z pierwszego małżeństwa), nadal nie ma jednej odpowiedzi na pytanie: po co Ci pies?
Ja wiem.
Dla mnie pies jest potrzebą. Nie „chceniem”, nie fanaberią. Potrzebą.
To centrum sportu, rozrywki i codziennego ruchu.
Dawniej grałam w gry strategiczne. Wieczory z rozkminą, poziomami trudności, osiągnięciami. Ale odkąd pojawił się pies… cóż, pozamiatane. To najbardziej angażująca gra interaktywna, jaką miałam. I działa offline.
Ma wszystko: interfejs oparty na spojrzeniu, emocjonalny feedback w czasie rzeczywistym i rozbudowane funkcje manipulacji właścicielem. Nie rozumie co prawda, czym jest miłość, przyjaźń czy wyrzuty sumienia. Nie zaspokaja potrzeb macierzyńskich i nie zastępuje dziecka. Ale nawiązuje kontakt na poziomie emocjonalnym, którego nie daje żadna aplikacja.
Pies się przywiązuje. Owija Cię wokół swojego ogona. Potrafi wydębić wszystko – od lepszej karmy po wyjście o trzeciej w nocy, bo „chyba coś słyszałam, idziemy sprawdzić”. I robisz to z uśmiechem, bo po drodze gubisz ego, a zyskujesz ogon.
W mojej rodzinie panowała żelazna zasada: pies jest tylko dla tych, którzy ukończyli 18 lat. I to nie był żart.
Kiedy skończyłam osiemnastkę, moja siostra zrobiła mi niespodziankę – powiedziała mamie, że teraz już mogę. Wróciłam ze szkoły, otwieram drzwi, a ona leży na kanapie. Nie siostra – pies. Na swoim miejscu.
Wcześniej był Dżeki – pies mojego dzieciństwa. Potem dwie Nele – różne, ale każda warta pamięci. Teraz jest Astra. I nie żałuję niczego.
Ja i Astra
Relacja z psem to u mnie ping-pong. Ja jestem lodówką – daję jedzenie, ciepło, przytulanie i rozrywkę. Astra – mój osobisty paź – robi wszystko, żeby wywołać u mnie pozytywne emocje. To jej życiowa misja. Kiedy przynosi zabawkę, zgodnie z filozofią szkoleniową powinnam ją zignorować. Ale u mnie ta zasada nie istnieje. Bo mnie to cieszy. I ona to wie.
Zawsze będzie przynosić. Zawsze będzie się starać. Bawimy się w to, co mnie cieszy, i w to, co ona uwielbia – szarpanie, nosework. Uwielbiamy wędrować. Lubimy szkolenia – nie z ambicji, tylko dlatego, że to fajna forma spędzania czasu. Lubimy dobre jedzenie.
Astra mnie chroni – bo lodówka ma być zadowolona. Jeśli ktoś mija mnie z zaskoczenia – rower, hulajnoga, ktoś zza pleców – i zlęknę się, ona natychmiast reaguje. Ma tylko 10 kg i w razie czego nie powali przeciwnika, ale nie o to chodzi. Chodzi o charyzmę. O zaangażowanie. Chce odstraszyć intruza, bo robi wszystko, by zapewnić mi spokój.
To mnie cieszy. Powinnam udawać niezadowolenie, bo jej reakcja może zostać zinterpretowana jako atak. Ale cóż począć – w duchu i tak się cieszę, a ona czuje tę emocję, więc będzie robić to swoje „chał”. Tylko że to nie jest chał typu „gryzę” – to chał typu „hej, zauważ mnie”. Nie biegnie za intruzem, żeby go dopaść. Szybko wraca do mnie. Jakby chciała sprawdzić, czy wszystko w porządku. Macha ogonem i chce, żebym ją pogłaskała.
A ja robię wszystko, żeby ochronić ją – przed tym światem, tym miastem, tą cywilizacją, która skazała ją na takie życie.
Nie terapeuta, ale…
Nazwanie psa terapeutą to trochę dużo. Są dogoterapeuci, którzy odwiedzają chore dzieci. Brzmi pięknie – marketingowo działa znakomicie i rzeczywiście daje psu wielką rolę społeczną. Ale sedno jest inne: chodzi o to, żeby dzieci mogły bezpiecznie spędzić czas z czworonogiem. Żeby na chwilę poczuły coś innego niż szpital. Żeby nie musiały się tłumaczyć ze swojej obecności.
I to jest właśnie najbliższe temu, co pies daje na co dzień. Nawet jeśli nie masz diagnozy. Nawet jeśli nie potrzebujesz pomocy. On i tak przyjdzie, położy głowę na Twoim kolanie i powie: „Jestem. Wystarczy.”
Nie wiem, co przyniesie życie. Ale wiem jedno: nawet jeśli kiedyś będę musiała zamieszkać pod mostem, Astra będzie tam ze mną. Może pies nie daje szczęścia, ale jego brak potrafi złamać człowieka. A i z pieniędzmi jest tak, że same szczęścia nie dają – ale bez nich nie utrzymasz psa.
Dobra pańcia chce przecież dać psu wszystko, co najlepsze: porządne jedzenie, wygodne legowisko i dużo, dużo ruchu. Co trzeba, żeby pies żył 18 lat?
Jedzenie, sen i aktywność. Długie spacery, zabawa, szkolenie. I obecność. Twoja, nie smartfona.
Zwierzę, które przez tysiące lat przeszło z jaskini do mieszkania, z budy na kanapę i z roli ochroniarza do towarzysza codzienności. Tak wygląda ewolucja ogona, który dziś nie tylko merda z radości – on merda Tobą.
I bardzo dobrze.