Patologia XXI wieku: człowiek kontra człowiek

Obserwuję ten świat i coraz częściej nie jestem w stanie zrozumieć, co tu się właściwie dzieje. Serio.

Bo jak to jest, że w 2025 roku nadal trzeba walczyć o prawa człowieka?
Nie o luksusy. Nie o dostęp do rakiet kosmicznych. Tylko o podstawy: bezpieczeństwo, szacunek, godność.
To przecież powinno być oczywiste. A jednak nie jest.




I kiedy mówię „walczyć”, to mam na myśli właśnie to: nieustanny opór, przekonywanie, tłumaczenie się ze swojego istnienia. Kobiety, dzieci, osoby z niepełnosprawnościami, ludzie z innych kultur, klas, religii – wszyscy oni (my) wciąż muszą udowadniać, że są… z tego samego gatunku.

Jak to możliwe, że człowiek człowiekowi musi udowadniać, że jest człowiekiem?
Nie mogę tego pojąć.
Naprawdę.

Ciarki mnie przechodzą, kiedy myślę o tym, że trzeba tłumaczyć się z potrzeby równości. Że trzeba wyjść na ulicę, zorganizować marsz, napisać setny apel, bo ktoś inny – człowiek przecież – uznał, że nasze prawa są do negocjacji.
Do dyskusji. Do odroczenia. Do cofnięcia.

A to wszystko dzieje się oficjalnie. Przy oklaskach. Przy milczeniu większości. W świetle prawa.
Nie w ciemnych lochach, tylko w salach konferencyjnych, na mównicach parlamentów i w postach polityków.
I wygląda to jak jakiś koszmar, z którego ludzkość nie potrafi się wybudzić.

To nie jest już tylko opowieść o kobietach. Choć przykład kobiet jest tu jak dzwon – głośny, bolesny i historycznie obciążony.
Bo jak to jest, że kobieta, która zna się na ziołach, była kiedyś palona na stosie, a dziś jest palona w mediach społecznościowych?
Jak to jest, że kobieta, która mówi, co myśli, nadal musi się bać o swoje bezpieczeństwo?
Jak to jest, że połowa świata musi udowadniać, że nie jest podrzędna?

Ale przecież ten sam mechanizm dotyczy każdego, kto nie mieści się w sztywnej matrycy „człowieka pełnoprawnego”.
To znaczy: białego, zdrowego, zamożnego mężczyzny z odpowiednim nazwiskiem i legitymacją w kieszeni.
Wszystko poza tym to już „inna kategoria”. I trzeba to jakoś „uregulować”.

To już nie jest system. To jest kulturowa choroba. Patologia.
Taka, którą uczyniliśmy częścią normy.

I pytam znowu:
Czy my jesteśmy aż tak ślepi?
Czy naprawdę potrzeba kolejnych ofiar, żeby przypomnieć sobie, że prawa człowieka to nie nagroda w konkursie na „najbardziej grzecznego obywatela”?
To nie coś, co można odebrać, bo ktoś za głośno mówi, za bardzo się różni albo za słabo się podporządkowuje.

Czasem mam wrażenie, że rządzą nami psychopaci. Albo przynajmniej ludzie odklejeni od rzeczywistości na tyle, że zapomnieli, czym jest empatia.
Albo wiedzą doskonale. I właśnie dlatego jej unikają. Bo empatia odbiera władzę nad innymi. A przecież cały ten teatr opiera się na jednym: kontroli.

I jak to zwykle bywa, kontrola nie działa w górę, tylko w dół.
Na tych, którzy mają mniej: mniej pieniędzy, mniej wykształcenia, mniej wpływów.
Bo prawda, choć niewygodna, jest prosta:
różnica między tymi, którzy są słyszani, a tymi, którzy muszą krzyczeć, nie leży w ich wartości, tylko w zasobach.

A człowieczeństwo nie powinno być zależne od portfela.
Nie powinno być zależne od niczego.

Patrzymy na siebie i zamiast człowieka widzimy zagrożenie, problem, „kogoś do ułożenia”.
Wciąż próbujemy kogoś tresować, „naprawiać”, zmieniać pod nasze potrzeby. Jakbyśmy byli treserami, a nie współlokatorami tej planety.

To nie są pojedyncze wyjątki. To systemowe.
I to trwa za długo.

Trwa, bo wielu to wygodne. Trwa, bo trudniej jest dać równość niż ją obiecać. Trwa, bo tak łatwiej rządzić.

Ale niech nas to nie zwiedzie.
Bo każda sytuacja, w której jeden człowiek odmawia drugiemu człowieczeństwa, to akt przemocy.
To nie „opinia”.
To nie „debatowalna kwestia”.
To przemoc. Legalna, zaplanowana, normalizowana.

I dopóki tego nie zrozumiemy – wszyscy jesteśmy w tym współwinni.