Między hienami a samicami alfa. O życiu w dżungli społecznych transakcji

Patrzę za okno i mam wrażenie, że mieszkam w dżungli. Nie takiej z liśćmi większymi niż człowiek i wilgotnym powietrzem pełnym brzęczących owadów. To dżungla z betonu i plastiku. Z ludźmi, którzy bardziej przypominają zwierzęta niż chcieliby przyznać. Zwierzęta walczące o przetrwanie. Nawet jeśli mają co jeść i gdzie spać – i tak muszą walczyć. Z przyzwyczajenia. Z potrzeby dominacji. Z chciwości.

Zakręcają się wokół ciebie. Robią wielkie oczy. Niby pytają: jak się masz, a w rzeczywistości oceniają: co możesz mi dać. Jeśli masz coś, czego sami nie potrafią wytworzyć – pomysł, estetykę, talent, wiedzę – biorą. Bez pytania. Przecież to tylko pomoc. Przecież to „tak przy okazji”. I tak wszystko za darmo.





Jedno z tych stworzeń – nazwijmy go dla porządku: osobnik zakładający firmę – zaprosiło mnie na kawę. Przy okazji chciał, żebym pomogła mu sformatować dokument. Drobnostka, prawda? Ale już po chwili, znad pianki z latte, zaczęło się „burzowanie mózgów” o logo, strategii i rynku. Chciał współpracy, ale oczywiście – na miękko, na przymilnie, na niezobowiązująco.

I wtedy – pojawiła się jego samica. Przyszła, usiadła, spojrzała na mnie i rzuciła: „Zawsze może być taniej”. Tak. W mojej obecności. Jakby nie rozmawiały z człowiekiem, tylko z katalogiem zniżek.

Nie odezwałam się. Wyszłam. I dobrze. Bo potem zamówili logo u kogoś innego. Okazało się kompletnym niewypałem. Bo nie mieli bladego pojęcia o rynku, klientach ani o tym, że logo to nie naklejka, tylko komunikat. Ale ja już byłam poza tym. Choć niesmak został.

Inny przypadek. Samica zraniona, emocjonalna, przychodząca do mnie jak do terapeuty. Płakała. Wylała mi na kolana całą swoją niepewność. A ja – jak idiotka – przyjęłam to. Trwało to miesiącami. Była w tym jakaś bliskość, nawet jeśli asymetryczna. A potem? Pojawił się samiec. I zniknęła. „Dużo mi dał” – powiedziała raz. Co? Nie wiem. Nigdy nie odpowiedziała.

Kolejna dzwoniła co tydzień. Narzekała, że jej blog nie zarabia. Mówiłam, co robić – nie słuchała. Mówiłam drugi raz – zignorowała. Trzeci raz – już nie mówiłam. Ale poświęciłam jej dziesiątki godzin. Dzięki moim wskazówkom znalazła lepszą pracę. Blog? Chyba skasowała. Nie sprawdzałam. Nie mam już potrzeby.

Ile razy można inwestować w ludzi, którzy traktują cię jak narzędzie? Jak instrukcję obsługi? Jak ciepłe ramię, dopóki nie znajdą lepszego?

Wydawało mi się, że buduję relacje. A budowałam tylko tymczasowe schronienia dla cudzych frustracji.

Dziś wiem: jeżeli relacja ma być konsultacją – chcę, żeby była za pieniądze. Jeżeli za darmo – to na zasadzie barteru. I niech będzie wtedy jasne: jeśli pomagam, to słuchasz. Wykonujesz. Nie kwestionujesz. Bo nie jestem twoim doradcą do polemiki. Nie jesteś moim rówieśnikiem z boiska, tylko kimś, kto przyszedł po wiedzę. Chcesz dyskutować? Płać. Potem rób co chcesz – po zakończeniu współpracy, nie w trakcie.

Czasem myślę, że jestem jak te osoby, które rozdają pomoc biednym. Tylko ja też jestem biedna. Nie dosłownie – w portfelu się coś kręci – ale emocjonalnie, energetycznie. Nikt mi nie pomaga, chociaż świetnie rozumiem, co to znaczy nie mieć. I właśnie dlatego boli podwójnie.

Siedzę wśród hajsu i sukcesu innych, a czuję się wykorzystana. Bo za dobrze pracuję. Za szybko. Współpracownikom to nie pasuje. Pokazuję, że się da – i to ich drażni. Słyszę potem głupoty w stylu: „Jak masz estymację na 30 minut, to 15 minut pracujesz, a 15 idziesz na kawę”. Absurd.

Bywały groźby. Był mobbing. Była managerka, której nie spodobałam się od pierwszego wejrzenia. Nie brała udziału w mojej rekrutacji. Chyba chciała, żebym sama się zwolniła – bo jak inaczej? Nie miała podstaw. Pracowałam zbyt dobrze.

Walka o byt. Brutalna. Bezwzględna. I nie chodzi tylko o jedzenie, rachunki. Na początku tak – potem rośnie apetyt. Chcesz lepiej żyć. Pracujesz więcej. Ale wokół ciebie? Zwierzęta. Węszą. Szukają. Jak mogą – biorą. Gdyby tylko spojrzeli na ciebie jako człowieka – może podaliby rękę. Ale nie. Wolą rozszarpać.

Tylko jedna osoba – duszyczka nieśmiała – próbowała coś z siebie dać. Delikatnie, jakby bała się, że zostanie zignorowana. Reszta? Hieny. Twarde, wyrachowane, bez skrupułów.

Ocenią cię. Sprawdzą, czy się opłacasz. Jeśli nie – znikasz. Jeśli tak – będą cię doić. Za pół darmo. Albo za darmo. Bo przecież ty „i tak to robisz na co dzień”, „to tylko parę kliknięć”.

A potem – za plecami – słyszysz: „Za tanio”. Ale nikt nie zaproponował normalnych stawek. Nikt nie powiedział: „Chcę być twoim klientem, nie pasożytem”.

Nie. To nie jest w porządku.

I nie zamierzam się już o takie towarzystwo starać. Nie warto. Wolę zainwestować w siebie – w kursy, książki, działania marketingowe. To się zwróci. Bo ci ludzie – nie.

Wybieraj mądrze. Kieruj się nie tym, co wypada, tylko tym, co ci sprzyja. Masz wątpliwości? Zatrzymaj się. Zobacz. Posłuchaj siebie. Jeśli nie czujesz się dobrze – odpuść. Zrób krok w tył. Zostaw tych, którzy liczą tylko na twoją wartość rynkową.

Bo jesteś czymś więcej niż kompetencją. Nie jesteś pakietem usług w promocji „znajomy 2.0”. Nie jesteś darmowym e-bookiem. I nie musisz być ratunkiem dla wszystkich, którzy nie potrafią sami się ogarnąć.

Jesteś człowiekiem. W dżungli. Ale takim, który nauczył się przeżyć. I wie, że czasem trzeba iść samemu. Bo samotność – w odróżnieniu od tego towarzystwa – nie żeruje.