Mężczyźni zrobili ze mnie incela i to jest w porządku

Beżowa grafika z czarnym tekstem w języku polskim: „Mężczyźni zrobili ze mnie incela. Nie przez to, że mnie nie chcieli. Tylko przez to, że wmówili mi, że nie mam prawa nie chcieć ich…” – fragment mocnego felietonu o samotności i selekcji społecznej



Jestem kobietą, która wie, że nie jest atrakcyjna według obowiązującego kodu. Nie mam zestawu startowego w postaci nóg do nieba, twarzy bez porów, płaskiego brzucha i odziedziczonego mieszkania z loggią. Nie mam też matki, która podrzuciłaby mi kluczyki do samochodu, ani ojca, który zna kogoś, kto załatwi dobrą posadę „dla córki”.

Kiedy mówię, że jestem zmęczona, słyszę, że przecież jestem silna, więc powinnam sobie radzić. A jeśli przy okazji jestem sama – to pewnie dlatego, że wybrzydzam. Bo tak się to przedstawia z zewnątrz: skoro nie jestem „super”, to nie powinnam mieć oczekiwań. Powinnam brać, co dają. A jeśli coś się trafia, to być wdzięczna. Cicho. Bez ceregieli. Bez stawiania warunków. Bez prawa do wyboru. Bo niby na jakiej podstawie?

Kiedy więc mężczyzna, z którym pracuję, mówi mi, że jestem apetyczna, uśmiecham się. To taki rzadki moment, że aż nie wiem, co z nim zrobić. Cieszę się – bo ktoś widzi mnie jako kobietę. A potem on dodaje, że jak tylko wyzdrowieje, to się umówimy. I przez krótką chwilę naprawdę wierzę, że coś się wydarzy. Że może tym razem nie jestem tylko tłem. Że jestem wybrana. Ale mija tydzień, drugi, trzeci. Cisza. Pustka. Wreszcie zagaduję. A on mówi, że już jest z kimś.

Szybko wyzdrowiał.

Boli mnie to. I nie dlatego, że liczyłam na ślub i pierścionek. Boli mnie to, że znowu dałam się nabrać na uwagę, która była tylko impulsem. Że znowu byłam opcją. Że byłam chwilą jego rozproszenia, zanim przyszło coś „lepszego”. On nawet nie pomyślał, że ja mogę się poczuć oszukana. On miał prawo mnie porzucić, bo przecież nic mi nie obiecał. Ale ja – ja nie mam prawa czuć żalu, bo przecież powinnam się cieszyć, że w ogóle spojrzał w moją stronę.

I tak, napisałam mu wiadomość. Że faceci z Tindera robią tak samo. Że ciągle mnie to spotyka. Że niech się nie przejmuje. Nie odpisał. I dobrze. Bo nie chcę już brać udziału w tym cyrku. Nie jestem planszą do gry. Nie jestem checkpointem, przez który przechodzi się w drodze do kogoś lepszego.

Jestem kobietą, która dostaje kosza regularnie. Kiedy on mnie odrzuca – wszystko jest w porządku. Kiedy ja kogoś odrzucam – zaczyna się zdziwienie. Jak śmiem? Jakim prawem? Przecież nie jestem wystarczająco atrakcyjna, żeby wybrzydzać. Przecież nie mam w czym przebierać. Więc czemu nie biorę, co daje los?

A ja nie biorę, bo mam duszę. Mam emocje. Mam intuicję, która mówi mi, że ten ktoś nie pasuje. Nawet jeśli jest jedynym, który w ogóle zwrócił na mnie uwagę przez ostatnie pół roku. Nie chcę być z kimś tylko dlatego, że jestem „na przecenie”. Nie chcę być z kimś, kto myśli, że zrobił mi przysługę, że się mną zainteresował.


Mężczyźni zrobili ze mnie incela. Nie przez to, że mnie nie chcieli. Tylko przez to, że wmówili mi, że nie mam prawa nie chcieć ich. Że jak się pojawi opcja – jakakolwiek – to powinnam ją przyjąć z pokorą i wdzięcznością. A jeśli powiem „nie”, to jestem niedojrzała. Samolubna. Trudna.

Nie jestem trudna. Po prostu nie jestem łatwa do oszukania.

Nie krzyczę, że świat jest mi coś winien. Nie czekam na rycerza. Nie siedzę z transparentem „zauważ mnie”. Ale chcę, żeby moje „nie” było tak samo szanowane, jak ich „nie”. Chcę, żeby moja samotność nie była analizowana jako osobista porażka. Chcę, żeby kobieta, która nie została wybrana, nie była natychmiast rozliczana z tego, że jeszcze sama kogoś nie wybrała.

To nie ja powinnam się wstydzić. To nie ja powinnam się tłumaczyć. Ja po prostu istnieję. Z całą swoją zwykłością, brakiem filtra i emocjonalnym bagażem. I nie chcę być tłem. Nawet jeśli nikt nie zaprasza mnie na główną scenę.

Mężczyźni zrobili ze mnie incela. Ale ja nie jestem zagrożeniem. Ja jestem lustrem. I może dlatego tak bardzo nie chcą na mnie patrzeć.