Niezależność finansowa na kartę miejską
W Polsce coraz częściej słyszę: „Jestem niezależna finansowo, bo sama się utrzymuję”. Pięknie brzmi, prawie jak z poradnika coacha. A potem okazuje się, że owo „utrzymuję” to czynsz, jedzenie i bilet miesięczny. Starcza — ale tylko na tyle. Niezależność? To raczej dieta pudełkowa życia. Wszystko policzone, odmierzone i w kartoniku. Dzień w dzień to samo.
Bo prawdziwa niezależność zaczyna się tam, gdzie masz nadwyżkę. Tam, gdzie pieniądze dają ci wybór. Możesz zmienić pracę, a nie kleić się do niej jak taśma pakowa do kartonu. Możesz pojechać na wakacje bez kombinowania, ile nerek wystarczy ci jeszcze na sprzedaż. Możesz pójść do dentysty, zanim ból wybije ci resztki złudzeń — i nie musisz czytać cennika jak oferty na używane auto.
Życie od pierwszego do pierwszego to nie niezależność. To zakład pracy karnej, tylko że sama jesteś i więźniem, i strażnikiem. Niby zarządzasz, a tak naprawdę pilnujesz, żeby nie wysypało się nic poza podstawowym pakietem: prąd, jedzenie, bilet. Jeśli pieniądze starczają tylko na rachunki, to nie jest wolność. To respirator. Działa, póki działa. I oby prąd nie wysiadł.
