Frajerka z ekspresu
Na randce usłyszałam, że jestem frajerką. Tak po prostu. Bez większego wstępu – frajerka, bo… zrobiłam mamie kawę.
Nie, nie podpisałam umowy kredytowej z przypadkowym przechodniem, nie oddałam PIN-u do konta w Biedronce. Zrobiłam kawę własnej matce. Człowiekowi, który przez lata zasuwał przy garach, żeby codziennie po szkole czekał na mnie obiad – gorący, pachnący i z dwóch dań. W tamtej logice – to ona jest największą frajerką w historii. Przez lata robiła mi zupę. Codziennie. Dobrowolnie.
Idąc dalej tym tropem dedukcji – każda kobieta, która sprząta po sobie, gotuje dla bliskich, pierze majtki swoje albo cudze – to frajerka. Każda mężatka, która ugotuje rosół z miłości, z dobrego serca albo po prostu dlatego, że umie – daje się wykorzystywać.
I wiecie co? Mam z tym problem. Bo niby jak to teraz działa? Facet, który kiedyś „utrzymywał rodzinę”, miał prawo oczekiwać usług domowych. A dziś, kiedy kobiety pracują, zarabiają nierzadko więcej, czasem jeszcze dzieci rodzą i nie padają trupem przy zlewie – to wciąż one są frajerkami?
Wybaczcie, ale zaczyna mi się to wszystko sypać jak tir z kartoflami na zakręcie.
Bo może to nie chodzi o "frajerstwo". Może chodzi o to, że empatia stała się passé. Że jeśli robisz coś z serca, to jesteś słaby. Naiwny. Potencjalna służąca z ogłoszenia.
Może żyjemy w epoce, w której dominująca emocja to lęk przed tym, że ktoś cię „wykorzysta”. Że jeśli komuś pomożesz, to zaraz się do ciebie przyssie jak kleszcz do uda na majówce. Więc trzeba być zimnym, wyrachowanym i... najlepiej podkpiwać z tych, co jeszcze coś robią z troski, nie z przymusu.
Ale ja wolę zostać tą „frajerką”, która robi kawę mamie. Bo umiem. Bo chcę. Bo nie boli mnie to w kręgosłup moralny. Bo może nie chodzi o to, żeby nie być wykorzystywanym, tylko żeby nie być zgredem w ludzkiej skórze.
Jeśli robienie dobra czyni ze mnie frajerkę – to biorę tę plakietkę z dumą. I doklejam sobie jeszcze drugą: człowiek.