Nie jestem lewaczką. Po prostu myślę.
Czasem ktoś mnie pyta, czy jestem lewicowa, czy może raczej prawicowa. I zawsze wtedy czuję ten znajomy ścisk w żołądku. Nie chodzi o samo pytanie. Chodzi o to, co się za nim kryje. Bo to nie jest ciekawość – to jest próba klasyfikacji. Zakwalifikuj się, kobieto. Ustaw się w kolejce. Wybierz pudełko: lewaczka, konserwa, może centrowa rozmemłana buła. I grzecznie do środka.
A ja? Ja nie mam na to czasu. I szczerze mówiąc, nie mam na to ochoty.
Jestem kobietą, która chce mieć wybór. Nie ideologię. Nie manifest polityczny. Nie certyfikat moralności przypięty do czoła. Wybór – do przerwania ciąży, jeśli uznam to za konieczne. Do życia w domu, w którym czuję się bezpiecznie. Do tego, by nie musieć się nikomu tłumaczyć z tego, że nie jestem żoną, matką ani ucieleśnieniem tradycyjnych wartości.
Czy to wszystko brzmi lewicowo? Możliwe. Ale zanim ktoś pośpieszy się z etykietką, powiem jedno: bardziej niż lewicowa, jestem realistką.
Nie wierzę w rozdawanie zasiłków za oddychanie. Ale też nie jestem ślepa. Wiem, że nie wszyscy startują z tej samej pozycji. I że często system dławi ludzi nie dlatego, że są leniwi, ale dlatego, że jest tak skonstruowany. Nie wierzę w cudowną moc rynku, ale też nie mam potrzeby demonizować sukcesu. Nie boli mnie, że ktoś zarabia więcej ode mnie. Boli mnie, gdy ludziom odbiera się godność, zanim jeszcze zdążą ją komuś pokazać.
Nie chcę, żeby firmy zwalniały pracowników za poglądy. Chyba że te poglądy nawołują do przemocy. Nie wierzę w cancel culture – wierzę w rozmowę. Wierzę, że można się nie zgadzać i nie musieć się za to nienawidzić. Tylko do tego trzeba dorosnąć. A z tym wciąż mamy problem.
Nie chcę być patriotką, która nienawidzi połowy świata. Ale nie zamierzam też stać się obywatelką Europy, która wstydzi się własnego języka. Chcę być sobą. Czasem tu, czasem tam. Nigdzie na stałe, ale wszędzie na swoich warunkach.
Nie jestem feministką. Ale nie żyję w średniowieczu. Chcę móc decydować o sobie – bez potrzeby tłumaczenia się obcym ludziom, lekarzom z krzyżem w oczach, politykom z manią zbawiania kobiecych sumień. Chcę czuć się bezpiecznie – w domu, w pracy, na ulicy, także wieczorem. Chcę być traktowana poważnie, a nie jak ozdobnik albo zagrożenie dla cudzego ego.
Nie dlatego, że jestem aktywistką. Tylko dlatego, że jestem człowiekiem.
Korzystam z praw, które wywalczyły kobiety o większej odwadze niż moja. I nie muszę siebie nazywać feministką, żeby czuć wdzięczność. Albo żeby zauważyć, że wciąż wiele rzeczy działa źle. Że komentarz „masz szczęście, że cię nie uderzył” nie jest komplementem. Że słowo „samodzielna” w odniesieniu do kobiety wciąż budzi podejrzenia. Że za te same umiejętności kobieta dostaje niższą stawkę. I że pytanie „a nie boisz się, że zostaniesz sama?” przestało być troską, a stało się formą kontroli.
Nie jestem feministką. Ale nie dam sobie odebrać prawa do myślenia. I nie dam sobie wmówić, że moja wartość zależy od opinii kogoś, kto nie potrafi znieść, że mam własne zdanie.
Nie muszę być żadną -istką. Ani lewicową, ani konserwatywną, ani żadną inną. Ale mam potrzebę życia na własnych zasadach. To wszystko. I aż tyle.
Nie jestem lewaczką. Po prostu myślę. A w dzisiejszych czasach to już bywa kontrowersyjne.