Czy pies przeszkadza tylko wtedy, gdy nie gryzie rachunku?

Mam taką rozterkę. Może Ty też. Może tylko ja. A może znowu zderzam się z tą szarą ścianą absurdu, którą wznosimy sobie nawzajem w miejscach publicznych.

Wchodzę do restauracji – głodna, spragniona, z psem u boku. Psem grzecznym, wykąpanym, bez zamiaru szczekać na schabowego. I co robię? Zamiast zapytać o dzisiejszą zupę, pytam: czy można z psem?

I nagle czuję się jakbym nie była klientką, tylko petentką. Jakbym nie przyszła zapłacić, tylko błagać o przysługę. Bo przecież „to zależy”. Bo „trzeba spytać menedżera”. Bo „a ile on waży?”. I znów czuję, że robię coś nie tak. Że nie wypada mi jeść z psem. Że może powinnam jednak zamówić sobie karmę w paczkomacie.

A przecież wystarczyłoby coś tak prostego – naklejka na drzwiach. Mała łapka, uśmiechnięty piesek, napis: „Dogs welcome”. Zero niedopowiedzeń. Zero poczucia, że muszę się tłumaczyć z miłości do zwierząt i chęci do życia. Bo to nie ja powinnam się dostosować do lokalu. To lokal powinien jasno powiedzieć, kogo zaprasza.

I nie mówcie mi, że to niepotrzebne. Bo wiecie, co robię, gdy widzę taką naklejkę? Wchodzę. Siadam. Płacę. Wracam. A jak jej nie ma? To nie mam ochoty się narzucać.

Nie jestem problemem, tylko klientką. I nie, nie chcę się czuć jakby moje pieniądze pachniały mokrą sierścią.

Jeśli restauracje chcą być nowoczesne, otwarte, empatyczne – to niech zaczną od rzeczy drobnych. Od komunikacji. Od łapki na drzwiach. Bo dziś to już nie chodzi tylko o jedzenie. To test na to, kto tu tak naprawdę ma instynkt społeczny.