Zgubiłam się na tej autostradzie

Wzrasta we mnie frustracja. Coraz silniejsza. Coraz bardziej lepka. Taka, która osiada na skórze i wchodzi pod paznokcie. I nie, to nie są żadne fochy. To nie jest brak cierpliwości, desperacja ani syndrom „księżniczki, której się należy”. To efekt uboczny kontaktu z męską… powiedzmy, relacyjną strategią przetrwania. Albo raczej: relacyjną symulacją.

Jest taki jeden. Pisze do mnie. Niby zaangażowany. Flirtujemy. Czasem ostro, czasem słodko. Sprośne wiadomości, budowanie napięcia, wstęp do czegoś więcej. Umawiamy się na konkretny termin spotkania. I nagle – znika. Jakby ktoś mu odciął zasilanie. Cisza. A potem wraca jak gdyby nigdy nic. Tylko już z inną narracją – że to jednak ja mam przyjechać. Że jemu nie pasuje, że tak lepiej.

Jestem skołowana. I to nie w sposób romantyczny. Tylko zwyczajnie: dezorientująco. Nie muszę co chwilę przeglądać czatu, żeby pamiętać, co ustaliliśmy. Ale najwyraźniej on musi. Albo nie chce pamiętać. Albo to nigdy nie było poważne. Dzielę się z nim, że czuję się zestresowana, zmęczona tym przeciąganiem liny. Zniknął. A jak wraca, to już z opcją znikających wiadomości. Żeby nie zostawiać śladów? Żeby nie brać odpowiedzialności?

I jeszcze to: „Wysyłam Ci filmiki, jak robię sobie dobrze, żebyś nie mogła wytrzymać, żebyś przyleciała do mnie na skrzydłach i rzuciła się na mnie”. Naprawdę? Czy to jest sztuka uwodzenia według współczesnych podręczników? Bo efekt jest dokładnie odwrotny. Nie czuję podniecenia. Czuję odrazę. I dezorientację. I niechęć. Nie mam ochoty już nawet z nim rozmawiać, bo nie umiem rozmawiać z kimś, kto traktuje mnie jak usługę erotyczną na żądanie.

To nie jest budowanie napięcia. To jest budowanie wkurwu.

Kolejna kategoria: faceci-zaglądacze. Tacy, co pojawiają się co jakiś czas. Piszą „hej”, „co u Ciebie?”, „myślałem o Tobie” – ale nigdy nic więcej. Żadnej kontynuacji. Żadnej decyzji. Jakby sprawdzali: czy jeszcze jestem? Czy jeszcze „jestem dostępna”?

Niektórzy z nich są po długich związkach. Wracają na rynek, próbują swoich sił, testują opcje. I ja to rozumiem. Ale też mam swoje potrzeby. Też mam wyobrażenia. Też mam jakieś minimum. Ja też chcę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Też muszę się z kimś przespać, żeby zobaczyć, jak on podchodzi do kobiety. Czy będę dla niego tańszą prostytutką, którą się „zalicza i dziękuje”, czy kobietą, której ciało i potrzeby mają znaczenie.

Mężczyźni często oczekują, że w łóżku wszystko samo zagra. Od pierwszego razu. Że będzie petarda, chemia, wybuch. Tylko że oni powinni najpierw przespać się sami ze sobą. Spojrzeć na siebie z boku. Bo to, że zaiskrzy w łóżku, nie znaczy, że zaiskrzy w życiu.

I to, że on do mnie zagląda, poznaje jedną setną mnie, widzi jakiś skrawek, to nie znaczy, że my do siebie pasujemy. To, że on by chciał – to jeszcze nie znaczy, że ja też. Bo ja tu też jestem. I ja też decyduję. Relacja to nie jest ulica jednokierunkowa. To autostrada dwukierunkowa. Tylko że coraz częściej mam wrażenie, że jadę nią sama. A wszyscy inni wjeżdżają na mój pas i cofają. Albo jeżdżą pod prąd.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tych zaglądaczy jest więcej. Nie jeden. Nie dwóch. Nie trzech. Dziesiątki. Bo coraz więcej mężczyzn korzysta z usług trenerów podrywu. Wiem, bo widzę schematy. I to nie są moje urojenia. To są konkretne mechanizmy: nie bądź zbyt dostępny, znikaj, by wzbudzić niepokój, buduj napięcie przez niepewność, testuj kobiety na cierpliwość.

To nie jest relacja. To jest gra. A ja nie jestem graczem. Nie chcę być pionkiem w czyjejś taktyce. I naprawdę mam dosyć. Bo ja to widzę. Widzę, że jestem jedną z opcji. Widzę, że on najpierw „rozpatruje” lepsze – a jak tam nie wyjdzie, to może wróci do mnie. Może mnie łaskawie wybierze z listy. Jak resztkę frytek na dnie opakowania.

I czuję, jak narasta we mnie wkurwienie. Bo nie dość, że nie wiem, czy w ogóle będzie mi z nim dobrze, to jeszcze muszę mierzyć się z tą świadomością, że jestem brana pod uwagę tylko „na wypadek”. Jako plan B, C, Z. To nie buduje zaufania. To nie zaprasza do relacji. To zniechęca. Odbiera chęć do kontaktu z mężczyznami w ogóle.

Naprawdę... ktoś tu powinien wcisnąć hamulec. Bo ja nie jestem przystankiem, na którym się czeka, aż pociąg zawróci. Nie jestem ostatnią deską ratunku w twoim kryzysie ego. Nie jestem kobietą na pocieszenie.

Jestem sobą. I mam prawo oczekiwać czegoś więcej niż bycia jedną z opcji.