Nie poprawiam przecinków, bo piszę przyszłość

Nie wiem, kiedy dokładnie zorientowałam się, że literówki mnie nie obchodzą. Że mogę napisać wiadomość, w której „r” ucieknie do „t”, a „się” stanie „siwę” i… nie poczuję wyrzutów sumienia. Pewnie wtedy, gdy zaczęłam naprawdę dużo robić. Gdy moje życie przyspieszyło do tempa, w którym nieważne było, czy przecinek jest na miejscu, tylko czy projekt w ogóle ruszył.

Nie poprawiam przecinków, bo nie mam na to czasu, jeśli właśnie buduję coś, co wykracza poza korektę. Jeśli w danym momencie liczy się tempo, efekt, decyzja – a nie kaligrafia perfekcji. A gdy coś mnie goni – zazwyczaj jest to wizja, cel albo termin – to naprawdę nie zatrzymuję się nad każdym przecinkiem. Bo w moim świecie nie literówki decydują o wartości człowieka.

To nie znaczy, że nie cenię jakości. Przeciwnie – mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy zawodowo zajmują się słowem. Korektorki, redaktorki, językoznawcy – ich praca to sztuka, bez której książki i teksty wyglądałyby jak pokój po remoncie, ale bez sprzątania. One naprawdę wiedzą, gdzie ten przecinek powinien stać, a ja często nie mam pojęcia. I nie wstydzę się tego. Bo wiem, że mamy inne zadania. Inne role. I to jest w porządku.

Ale nie o nich mówię. Nie o tych, którzy zawodowo dbają o słowo. Mówię o tych, którzy zatrzymują się na przecinkach, bo boją się ruszyć dalej. O tych, którzy nie zaczynają projektu, bo jeszcze nie wybrali czcionki. O tych, którzy nie wysyłają maila, bo przeczytali go czternaście razy. O tych, którzy nie kończą niczego – ale zawsze mają rację. Bo przecież literówki to kompromitacja, a ich brak to sukces. Tylko że ja w tym czasie zdążyłam już coś stworzyć, przetestować i poprawić. I ruszyć dalej.

Wysokoproduktywni to nie ci, którzy nie popełniają błędów. To ci, którzy wiedzą, które błędy można popełnić po drodze, byle iść. Wiedzą, że idealny przecinek w martwym projekcie jest jak pięknie złożone CV w pustej skrzynce. Znam ludzi, którzy nigdy nie zapomnieli kropki, ale też nigdy nie zrealizowali żadnego pomysłu. Znam też takich, którzy piszą szybko, działają szybko, tworzą efekty – a literówka? Owszem. Przemyka. Jak życie.

Zresztą mam wrażenie, że perfekcjonizm bardzo często służy jako alibi. Alibi dla bierności. Łatwiej wytknąć komuś „błąd językowy”, niż zapytać siebie: dlaczego ja nic nie tworzę? I nie chodzi mi o lenistwo fizyczne. Chodzi o lenistwo mentalne. O ludzi, którzy potrafią godzinami oceniać cudze działania, ale sami nie odważą się podnieść głosu. Bo działanie to ryzyko. A przecinek? Bezpieczny.

Czy jestem niechlujna? Nie. Po prostu umiem filtrować, co w danym momencie ma znaczenie. Nie jestem maszyną. Jestem człowiekiem z celami. I jeśli mam wybierać między przecinkiem a decyzją – wybiorę decyzję. Bo ona coś zmienia. Bo daje efekt, który działa, a nie tylko dobrze wygląda.

Nie poprawiam przecinków, bo piszę przyszłość. A przyszłość potrzebuje ruchu, odwagi i błędów. Potrzebuje efektów, nie idealnie złożonych akapitów. Potrzebuje ludzi, którzy nie boją się literówki, bo są zajęci czymś ważniejszym – budowaniem czegoś, co ma sens. I tylko takich ludzi naprawdę szanuję.