Wolność wychowania nie oznacza wychowywania byle jak
Jechałam pociągiem. Przechodziłam przez wąski korytarz wagonu, ciągnąc za sobą dużą, ciężką walizkę. Przede mną szedł chłopiec, na oko ośmio- lub dziewięcioletni. Obok niego były dwa siedzenia – jedno zajęte, drugie wolne. Intuicja podpowiadała, że teraz to on powinien zrobić krok w bok, żeby mnie przepuścić. Ja nie mogłam się cofnąć, za mną była walizka, ciasny korytarz i kolejni pasażerowie. Ale on nie zareagował. Nie zatrzymał się. Nie spojrzał. Po prostu mnie ominął… i wszedł prosto na moją walizkę, która sunęła za mną.
Zatrzymałam się. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Zaskoczenie zamieniło się w pytanie, które wypowiedziałam na głos – nie do niego, ale do kobiety, która szła tuż za nim. Okazało się, że to jego matka. Spytałam ją, jak wychowuje swoje dziecko. Powiedziałam to spokojnie, bez złości, ale z prawdziwym zdumieniem. Odpowiedziała mi bez mrugnięcia okiem: „To jest XXI wiek. Każdy wychowuje dzieci jak chce”.
I wtedy poczułam, że nie chodzi już o walizkę. Chodzi o coś znacznie głębszego. O mentalność. O zgodę na bylejakość w imię źle rozumianej wolności.
Bo nie, nie każdy powinien wychowywać dziecko tak, jak chce – jeśli efekt tego „jak chce” to człowiek, który nie potrafi poruszać się po świecie. To nie jest inny styl rodzicielski. To nie jest różnorodność metod. To jest zwyczajny brak podstawowego przygotowania dziecka do życia w społeczeństwie.
Wolność wychowania to nie to samo co dowolność. Możesz dawać dziecku przestrzeń, możesz uczyć je samodzielności, możesz rezygnować z kar i kontrolowania każdego kroku. Ale nie możesz nie uczyć go niczego. Nie możesz udawać, że nic się nie stało, gdy twoje dziecko nie reaguje na sytuację społeczną, która wymaga uważności, empatii i minimalnego zaangażowania. Przecież to nie była trudna scena. To nie był test z matematyki ani dramatyczna decyzja moralna. To była prosta sytuacja: ktoś idzie z tyłu z dużą walizką, ty możesz się przesunąć i ułatwić przejście.
Jeśli dziecko nie potrafi ogarnąć takiej rzeczywistości, to nie jego wina. To efekt tego, że nikt go nie nauczył. A jeśli rodzic w takiej chwili nie tłumaczy, nie interweniuje, tylko rzuca: „każdy wychowuje jak chce” – to ja się pytam: czy na pewno?
Bo to dziecko będzie kiedyś dorosłym. Będzie sąsiadem, współpracownikiem, partnerem, kierowcą, lekarzem, wyborcą. I jeśli wyniesie z domu przekonanie, że nie trzeba reagować na innych ludzi, że można iść przez świat jak przez pustą salę – to naprawdę nie ma się co dziwić, że potem mamy dorosłych, którzy nie potrafią współżyć z innymi, którzy nie rozumieją, że ich zachowanie ma konsekwencje.
Dzieci nie uczą się same z siebie. Uczą się przez obserwację, przez korektę, przez słowa, które im mówimy – i przez słowa, które mówimy innym, przy nich. Jeśli w sytuacji, która wymagała zwykłego „przeproś panią” albo „zwróć uwagę, gdzie idziesz”, dziecko słyszy od matki, że w XXI wieku każdy wychowuje jak chce, to właśnie tak zapamięta dorosłość: jako przestrzeń absolutnej wolności od odpowiedzialności.
Wolność wychowania nie oznacza, że można odpuścić wszystko. Że dziecko samo się nauczy. Że wychowanie to tylko zapewnienie dziecku komfortu i autonomii. Bo wychowanie to również odpowiedzialność za to, co to dziecko będzie sobą reprezentować w świecie. Czy będzie umiało ustąpić? Czy będzie umiało zauważyć drugiego człowieka? Czy będzie potrafiło odczytać kontekst sytuacji?
Jeśli nie – to nie jest wolność. To porzucenie. I to nie tylko porzucenie dziecka. To porzucenie przyszłości tego dziecka. I pośrednio – naszej wspólnej.