Tempo, które zjada człowieka
Przypadek? A może znak? Wpadł mi ostatnio w ręce list czytelnika, gdzieś pomiędzy gazetami w saloniku prasowym. Siedziałam tam tylko chwilę – w międzyczasie czując, jak nawet ta „chwila dla siebie” jest już towarem luksusowym. Autor listu pisał o tempie życia. Zrobiło mi się gorąco – bo jak inaczej zareagować, gdy ktoś ubiera w słowa to, co czujesz, ale nie masz kiedy nazwać?
To tempo można opisać na wiele sposobów. Zabójcze. Zawrotne. Czasem po prostu – absurdalne. Z jednej strony sami się w to wkręcamy, z drugiej – trudno się nie wkręcić, kiedy rachunki nie płacą się medytacją. Praca to nie wróg. Ale gdy nagle staje się centrum wszechświata, coś zaczyna się chwiać. Bo co zrobimy, gdy wszystko kręci się wokół deadline'ów, celów kwartalnych, projektów „na już”, a jedynym momentem ciszy jest wieczorna drzemka na kanapie z telefonem w ręku?
Mówi się: „Rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani dnia.” Być może. Ale kiedy praca staje się pasją, religią i jedyną formą uznania – coś tu się nie zgadza. Co z ludźmi, których największym osiągnięciem jest stworzenie ciepłego domu? Albo tych, którzy po prostu chcą być? Bez potrzeby dokumentowania każdego kroku w mediach społecznościowych czy wspinania się po kolejnych szczeblach „spełnienia zawodowego”?
Nie mam nic przeciwko karierze. Ale jeśli zacznę żyć tylko po to, żeby odhaczać kolejne projekty, to znak, że przegapiłam zjazd do własnego życia.
Można układać życie w harmonijną całość. Naprawdę. Nie trzeba wybierać między etatem a obiadem z rodziną. Tylko trzeba być czujnym. Bo łatwo się złapać w pułapkę bycia „zajętym”. A jeszcze łatwiej – w pułapkę bycia „ważnym”. Przestajemy wtedy zauważać, że nasz kalendarz bardziej przypomina magazyn logistyczny niż ścieżkę życia.
Obiecuję sobie, że nie pozwolę, by moi bliscy musieli umawiać się ze mną przez asystentkę Google. Że nie zostanę twarzą z fotografii w ramce na lodówce. Mam zamiar zadawać pytania, gdy ktoś goni – może zbyt mocno – za sukcesem: Po co tak pędzisz? Naprawdę aż tak się spieszysz?
Nie zbieram projektów do portfolio, żeby było czym się pochwalić. Chcę działać z sensem. Z przekonaniem. Bez fetyszyzowania kariery. Wiem, że sukces może być cichy. Może nie mieć miliona wyświetleń, ale może dawać spokój w głowie.
Piszę to, bo widzę, jak wielu z nas się sypie. Fizycznie, psychicznie. Jak próbujemy leczyć tempo życia winem, tabletkami, kolejnym awansem. I jak często zapominamy, że w tym wszystkim chodziło o coś zupełnie innego.
Na koniec, zostawię Was z obrazem, który długo został mi w głowie. Siatkarze, mistrzowie świata – Wlazły, Winiarski – ogłaszają koniec kariery. Powód? Spokój. Rodzina. Własne życie. Czy potrzeba lepszego momentu, by powiedzieć „dość”, niż szczyt?
Niech ich decyzja przypomni nam, że sukces nie zawsze musi się świecić. Czasem wystarczy, że daje światło tam, gdzie naprawdę trzeba.