Edukacja po polsku: teoria wszystkiego, praktyka niczego
Skończyłam podstawówkę. Kilkanaście lat temu. Ale do dziś pamiętam, jak wyglądała i jak wygląda nadal, kiedy zaglądam do podręczników dzieci znajomych. I nie wszystko jest takie złe. Program – stary, owszem – ma swoje wartości. Dzięki niemu wiem, skąd się wzięło państwo polskie, jak działa grawitacja i czym była mitologia grecka. Wiem, co z czego się wzięło. Nie jestem więc z tych, co by go całkiem wyrzucali do kosza. Ale jednego jestem pewna: wiem, czego w nim brakuje.
Nie uczono mnie o emocjach. Nie uczono mnie, jak odczytać swoje potrzeby, ani że warto je mieć. Nie uczono mnie, że psychopata to nie tylko bohater thrillera, ale czasem facet, którego możesz spotkać na Tinderze. Nie było lekcji o związkach – jak szukać relacji, jak je budować, jak rozpoznać, że coś tu bardzo nie gra.
Nie uczono mnie, że warto mieć własne pieniądze i że nie muszę wiedzieć już teraz, kim chcę być, żeby być wartościowa. Nie uczono o sensie życia, o pytaniach, które drążą każdego, kto choć raz spojrzy dalej niż do jutrzejszego testu. Nie uczono zarządzania sobą, swoim czasem, swoją energią.
Nie uczono finansów. Tego, czym jest kredyt, co to inwestycja, dlaczego warto mieć poduszkę finansową i z czego ona w ogóle powinna być.
Wmawiają nam, że pieniądze to nie wszystko. Natomiast jeden polski film opiera się na stwierdzeniu – pieniądze to nie wszystko, a wszystko bez pieniędzy to… No właśnie.
A podstawówka to podobno fundament. To ja się pytam: fundament czego? Egzaminu ósmoklasisty? Przejścia do liceum, w którym i tak uczy się wszystkiego od nowa? W podstawówce materiał już jest okrojony, a mimo to w liceum zaczynamy znów od początku – jakby nikt nie wierzył, że dziecko przez te osiem lat cokolwiek zapamiętało.
Czy nie lepiej byłoby rozłożyć to inaczej? Podstawówka jako wstęp – pokazująca wachlarz możliwości, zapraszająca do eksploracji. Miejsce, gdzie uczymy się czytać świat, a nie tylko lektury. Gdzie zachęca się do ciekawości, a nie ją tłumi.
A liceum? Zamiast tresury – specjalizacja. Skoro i tak wszystko powtarzamy, może warto położyć nacisk na praktyczne kompetencje? Uczyć dzieci zarządzania stresem. Pokazać, że lęk przed egzaminem to nie powód do wstydu, ale realna przeszkoda, którą da się oswoić. Może nie trzeba fundować im szkolenia wojskowego, ale jakiś porządny program mentalny? Przestrzeń, gdzie młody człowiek uczy się myśleć o sobie z życzliwością i odpowiedzialnością?
Technikum to już osobna bajka. Z jednej strony – praktyka zawodowa. Z drugiej – matura, która jest wrzucana jako „must have”, a wcale nie musi. Nie każdy potrzebuje matury. To nie jest święty papier. Uczelnie mogą spokojnie opracować swoje egzaminy wstępne – i wiele już to robi. Matura mogłaby być tylko dla tych, którzy chcą iść na konkretne studia. A dla innych – dobrze przemyślany egzamin zawodowy, zakończony realnym przygotowaniem do pracy.
A studia? Tutaj polska mentalność robi salto mortale. Oczekujemy, że studia przygotują do zawodu. Że dają gwarancję zatrudnienia. Że po ich ukończeniu świat stoi otworem. I że najlepiej jeszcze z umową o pracę na czas nieokreślony.
Tymczasem rzeczywistość wygląda inaczej. Pracując w zagranicznych korporacjach, zrozumiałam jedno: studia to tło. Mają ci dać ogólne podstawy, kontekst, umiejętność poruszania się w danym obszarze. Ale nikt nie oczekuje, że będziesz gotowa do pracy na stanowisku "Junior Product Manager", "UX Designer" czy "Content Strategist", bo… te stanowiska i tak w każdej firmie znaczą coś innego. Uczysz się ich dopiero na miejscu.
Po studiach zaczyna się prawdziwa nauka: kursy, certyfikaty, staże, praktyki. I to nie jeden „dobry kurs”, tylko seria mądrych decyzji rozciągniętych na miesiące, a często i lata. Praktyka czyni mistrza. Tylko u nas pokutuje przekonanie, że tytuł magistra to paszport do dobrobytu.
Najlepszy przykład? Medycyna. Studenci uczą się przez minimum 6 lat, potem specjalizacja, praktyki, dodatkowe kursy, konferencje. I nie, to nie koniec – żeby być dobrym lekarzem, trzeba się uczyć cały czas. I słusznie. Ale spróbuj zastosować ten model do kierunku humanistycznego albo do marketingu. Absurd.
Nasza edukacja nie jest „zła”. Jest oderwana od życia. Od realnych potrzeb młodych ludzi, od rynku pracy, od zmieniającego się świata. Potrzebujemy szkoły, która nie wbija dzieci w stres i bezradność, tylko daje im narzędzia: do myślenia, do działania, do radzenia sobie. Szkoły, która mówi: „masz prawo nie wiedzieć, kim chcesz być – ale poznaj możliwości”. Elementarza życia. Drogowskazu. A nie ośrodka tresury.
Bo na razie produkujemy ludzi, którzy mają świadectwo dojrzałości, ale nie mają pojęcia, jak się za tę dorosłość zabrać.