Kiedy kobieca niezależność przeszkadza tym, którzy jej nie rozumieją

Zaczyna się niewinnie: rolka na Instagramie, facet z brodą, klimat luzaka. A potem leci tekst: „Kobiety, które krzyczą, że są niezależne, brzmią żałośnie.” I człowiekowi robi się słabo, ale nie z rozbawienia.

Bo nie chodzi tu o formę. O krzyk. O ton. Chodzi o to, że kobieca niezależność – kiedy nie jest już tylko hasłem na koszulce, tylko czymś realnym i namacalnym – przeszkadza. I boli. Przede wszystkim tych, którzy nie rozumieją, skąd się w ogóle wzięła.

A wzięła się z walki. Nie metaforycznej, tylko dosłownej. Z historii kobiet, które nie mogły mieć własnego konta bankowego bez zgody męża. Które musiały podpisywać się cudzym nazwiskiem. Które nie mogły decydować o tym, czy i kiedy chcą mieć dzieci. Które pracowały na czarno, po cichu, byle mieć jakiekolwiek pieniądze na ucieczkę z przemocowego domu.

Dziś niezależność oznacza różne rzeczy. Dla jednej – że zarabia własne pieniądze. Dla drugiej – że nie musi być kucharką, sprzątaczką i darmową kochanką w jednym. Dla trzeciej – że umie powiedzieć „nie” i wyjść z relacji, która ją dławi. A dla czwartej – że już nie potrzebuje nikomu niczego tłumaczyć.

I nie, nie trzeba tego „krzyczeć”. Ale jeśli kobieta krzyczy, to może dlatego, że przez lata nikt nie słuchał.

Problem nie jest w kobietach, które mówią o swojej niezależności. Problem jest w tych, którym ta niezależność odbiera władzę. Przestają być panami sytuacji. Nie mają już dostępu do taniego serwisu – emocjonalnego, seksualnego, domowego.

Jeśli kogoś boli to, że kobieta sama decyduje o sobie, to niech się zastanowi, dlaczego. Bo może nie chodzi o to, że ona „brzmi żałośnie”. Może po prostu nie chce już być tłem w jego życiowym przedstawieniu.


Kobieta z poważnym wyrazem twarzy na tle miejskiej architektury, z napisem „Nie muszę służyć. Wystarczy, że jestem.” wyrażającym kobiecą niezależność.