Po Putinie wcale nie musi być lepiej

Świat ma nawyk czekania na cudze pogrzeby. „Jeszcze trochę, a Putin umrze i wszystko się zmieni” – to zdanie wraca jak zaklęcie. Problem w tym, że polityka to nie bajka, w której zły car odchodzi, a kraj kwitnie. W Rosji zmiana nazwiska nie oznacza zmiany systemu.

Putin ma dziś 72 lata. Starzeje się, choruje czy nie – to już ma drugorzędne znaczenie. Ważne, że przez ćwierć wieku zbudował strukturę, w której lojalność liczy się bardziej niż kompetencje. Armia oligarchów, generałów i aparatczyków nie pozwoli, żeby nowy przywódca nagle powiedział: „to teraz demokracja, wolne media i koniec wojen”. Oni żyją z putinizmu.

Kto więc może przyjść po nim? Premier? Generał? Były ochroniarz? Nieważne. Liczy się, żeby był „swój”, czyli przewidywalny dla układu. A przewidywalny w Moskwie oznacza jedno: kontynuacja. Może z nowym garniturem, łagodniejszym tonem, ale z tą samą logiką – utrzymać władzę, utrzymać kontrolę, utrzymać strach.

To złudne myślenie, że śmierć jednego człowieka odczaruje Rosję. Odejście Putina nie kończy systemu, który sam stworzył. To tak, jakby wierzyć, że usunięcie korka osuszy ocean.

Puenta jest gorzka: Putin kiedyś odejdzie, ale putinizm może zostać. A to właśnie on jest największym problemem – nie nazwisko, tylko mechanizm.

Grafika z dużym, czarnym napisem „Po Putinie wcale nie musi być lepiej” na jasnym tle, minimalistyczny styl publicystyczny.